piątek, 4 stycznia 2013

Shabby chic na długie zimowe wieczory.

   Nie przepadam za zimą pewnie dlatego, że jestem strasznym zmarzluchem. Jednak uwielbiam podziwiać jej uroki zza okna ciepłego domku lub na fotografiach. W obiektywie mojej przyjaciółki eM. wygląda ona tak. I niżej moje zdjęcia zimy - eN. z ciocią Gie. i bałwanem oraz pierwszy bałwan eN. Czyż nie jest uroczy??? taki abstrakcyjny nieco:):)





   Ta pora roku ma swój plus w długich zimowych wieczorach, a co za nimi idzie ogromną ilością czasu, który można różnie spożytkować. W takim właśnie czasie powstała komoda shabby chic (z przeznaczeniem na stół do kuchni. Jego projekt był już stworzony w mojej głowie z blatu gdzieś wyszperanego i nóg ofiarowanych mi przez ciocię A. Jednak plany nieco się zmieniły, gdyż pojawił sie ON (lub ona, bo mebel bardziej kojarzy mi się z komodą niż ze stołem). Historia znalezienia tego cudeńka jest dość krótka. Otóż razu pewnego wracałysmy z eN. i ciocią Gie. ze spaceru. Musicie wiedzieć, że co środę koło naszego blokowego śmietnika wystawiane są przedmioty większego gabarytu (niż mieszczące się w pojemnikach na śmieci). Z tego też względu często w ten właśnie dzień tygodnia jest wielkie sprzątanie piwnic, z których to ludziska wynoszą bardziej lub mniej interesujące rzeczy. I właśnie z polskiej wystawki :) pochodzi mój pierwszy własnoręcznie postarzony mebel:) Inicjatorką akcji "Bierzemy komodę do domu" była ciocia Gie., której z tego miejsca jeszcze raz dziękuję:) Mój brak zdecydowania wynikał z kilku "ale...", które jednak prysnęły jak bańka mydlana w obliczu ogromnej chęci posiadania komody. Mebel był bardzo ciężki i nie pytajcie jak wniosłyśmy go do piwnicy (bo sama już tego nie pamiętam i dziwię się temu jaka siła drzemie w człowieku, gdy chce osiągnąć upragniony cel:):) Stół postał w piwnicy chyba z pół roku. A gdy nabrał mocy urzędowej i znalazł sponsora na farby, doczekał się renowacji:)
   Dla wszystkich zainteresowanych metodą postarzania opisuję krok po kroku co robiłam. Komoda była pomalowana rudą farbą olejną więc na początek zdzieranie farby i szlifowanie ręczne (w kolejności papier o granulacji P60, następnie P100 i wygładzenie P150). Potem odbyło się szpachlowanie czyli łatanie ubytków, a następnie przeszlifowanie "łatek" powstałych po szpachli. Aby zabezpieczyć drewno dwukrotnie pomalowałam lakierobejcą w kolorze palisander (chciałam, żeby przebijał mocny brąz). Oczywiście po każdej wyschniętej warstwie matowiłam papierem ściernym  P150. W tych czynnościach pieczołowicie pomagała mi ciocia Gie. Dziękuję ciociu:):) Potem komoda została wtaszczona na IV piętro (czytaj: do mojego małego M) i tutaj już sama tworzyłam coś co miało przypominać shabby chic. Trzykrotnie pomalowałam złamaną bielą a dokłaniej farbą akrylową do drewna i metalu Dulux pastelową orchideą. Jak dla mnie super farba. Kolor boski i konsystencja gęstej śmietany. Jeżeli wolicie malować rzadszymi farbami polecam Dekoral  babie lato, kolor też złamana biel. Z tym, że jak na moje oko po otwarciu obu puszek to pastelowa orchidea bardziej idzie w stronę wanilii (odcień bardziej żółty) natomiast babie lato łamie biel w tonacji cappucino. To oczywiście subiektywne odczucie, z którym możecie się nie zgadzać:) ale oba kolory są oki. Wracając do malowania, każda warstwa schła zalecaną (przez producenta) ilość godzin i malowana była po uprzednim zmatowieniu podłoża (papierem j.w.) czyli malowanie, schnięcie, matowienie i znowu malowanie,... itd. Chodzi o to by przyczepność farby była lepsza. Gdy już pomalowałam komodę tak, iż pokryła ona (w miarę) ciemny kolor lakierobejcy, po wyschnięciu wzięłam papier ścierny i przecierałam brzegi oraz wszystkie miejsca, gdzie chciałam aby były "zniszczone". Gdy wszystko było gotowe zabezpieczyłam całość lakierem akrylowym malując trzykrotnie (tu również czekamy na wyschnięcie i matowimy każdą warstwę, z wyjątkiem ostatniej). I moja pierwsza komoda shabby chic prawie gotowa. Następnie moja lepsza połowa przewierciła otworki i przykręciła uchwyty. Te kupiłam w znanym markecie budowlanym zaczynającym się na "C":) za parę groszy i również je postarzyłam. Komoda niestety nie posiadała wszystkich "oryginalnych" (że tak to sobie ujmę:) uchwytów stąd nowe. Jedyne czego żałuję, to to, że blatu nie zostawiłam drewnianego, takiego zniszczonego zębem czasu, wraz z jego bogatą zapewne, historią. Stół ten według naszych (cioci Gie. i moich) domniemań chyba służył w jakimś warsztacie, bo blat był bardzo zniszczony, tak jakby ktoś pracował na nim ciężkimi narzędziami. Komoda mi się podoba, jednak to "ale" dotyczące blatu nadal mnie męczy...

A oto zdjęcia komody przed tuningiem oraz  z kolejnych faz pracy (brak zdjęcia po szpachlowaniu i lakierobejcy)













P.S. "Jeżeli człowiek chce, to i na gołym szczycie zakwitną kwiaty".
P.S. 2 Jeśli chcecie dowiedzieć się co stało się z komodą zajrzyjcie TUTAJ :)